niedziela, 13 maja 2012

Tragicznie

Mniej więcej od 2 tygodni jestem w systemie 4 on i 3 off. Przy drugim podejściu włączyłam tini; azitro na razie czeka.

No cóż, mam raczej pewność, że to, co się dzieje mniej więcej po czwartym wstrzyknięciu, tj. po dwóch dniach pulsu, to jakiś rodzaj herxu. Totalne zamulenie, doły, płaczliwość, kompletna pustka w głowie...
Seronil na razie nie działa- biorę 40 rano. Trittico działa- w zasadzie śpię ile trzeba; o efektywności tego snu raczej pomilczę.

Otrzymałam już wyniki kontrolnego badania neuropsychologicznego. Wszystkie wyniki w dół. Wskaźnik deterioracji określono na 27%... Sensowna kobieta, omówiła dokładnie wyniki, wypytała o wszystko. Wyniki odzwierciedlają to, co zgłaszałam, jak funkcjonuję. Nadmierna męczliwość, fatalna pamięć świeża, problemy z koncentracją uwagi. Spadł mi też ogólny IQ, chociaż nadal jest ponadprzeciętny.

Nie wiem, co robić z Exelonem- czy go naklejać, czy wypróbować coś innego. Chodzi za mną nikotyna- z publikacji wynika, że poprawia funkcjonowanie w chorobie Alzheimera, że w pewnym stopniu jej zapobiega. Niby logiczne- przecież wzmaga krążenie mózgowe. Zaczynałabym z nią odwrotnie do rzucających papierosy...

Poza tym pamiętam, że w badaniu włosów wyszły mi nadmiary wapnia w tkankach- jakby organizm go nie przyswajał. A gdzieś znalazłam informację, że nadmiar w tkankach ma działanie neurodegeneracyjne...

Chciałabym zapaść w sen i obudzić się za rok czy dwa- w innej rzeczywistości mózgowej. Chciałabym mieć wreszcie spokój, warunki do leczenia, do rozeznania, co z czego wynika. Bo moja sytuacja osobista raczej nie pozostaje bez wpływu na moje funkcjonowanie. Gdyby nie przewlekłe stresy to chyba dałabym powoli wszystkiemu radę- nawet z takimi dziurami w mózgu. Mam ciągłe uczucie zmęczenia i dobijają mnie narastające zaległości. Gdyby tak odeszły sprawy sądowe, to byłabym pewnie w innej rzeczywistości. Może leczenie ruszyłoby z miejsca, a może dałabym radę bez leczenia- powoli, ale jednak dałabym.

Moje życie zakończyło się w momencie urodzenia dziecka- później już nic nie zależało ode mnie. Kiedy dziecko już maleńkie nie było, mogło zająć się sobą, to wtedy powaliła mnie choroba. Żyłam z nią, uzależniona od dziecka, pracowałam, prowadziłam dom. Szukałam, co mi jest, bo wiedziałam, że dzieje się ze mną coś złego. I kiedy odzyskałam nadzieję na poprawę, to jazdy zapewnił mi mąż... Trudno się pogodzić z tym, że nie znało się kogoś, z kim ma się dziecko i z kim spędziło się te kilkanaście lat. Przeżyłam to jakoś, chyba nawet wybaczyłam to sobie. Człowiek najbliższy, na którego- wydaje się- można liczyć zawsze, w każdej sytuacji, okazał się totalnym egoistą, zapatrzonym w siebie i swoje potrzeby. Nie wspierał mnie, nie pomagał, a do tego ta jego podejrzliwość dokończyła dzieła.

No i teraz jakoś muszę się z tego wyplątać. Kilka lat bez leczenia, później strach o zdrowie dziecka, dźwiganie na barkach odpowiedzialności za jego leczenie, użeranie się z jego ojcem- karierowiczem, to już dobrze mi nie wróżyło. Ale pewnie dałabym radę, gdy dziecko odzyskało zdrowie. Tyle tylko, że wtedy stało się jasne, że muszę się uwolnić od tego człowieka.

Dlatego myślę, że dzisiaj nie jest już możliwe pełne wyzdrowienie czy choćby zdecydowana poprawa. Sukcesem będzie zatrzymanie tego, co się dzieje. Ale i to jest wątpliwe...

Portu już w zasadzie nie odczuwam. Wymieniam co 11 dni.

Muszę wreszcie jakoś uzyskać na płytce wynik SPECTu i dać do oceny. Na moje oko tam nie ma wcale symetrii, no ale ja znawcą tematu nie jestem.